O trudnej sztuce gotowania na morzu, czyli chorwackie opowieści
Gotować można właściwie wszędzie, każdy z nas kojarzy programy p. Makłowicza, który z turystyczną kuchenką lądował na plażach, placach, skwerach…wszystko ładnie pięknie ale jak się gotuje gdy nasza kuchnia pływa a do wykarmienia mamy 12 głodnych marynarzy? Co zrobić z piratami, którzy nie jedzą ryb i dlaczego dobrze mieć wśród załogi druida – o tym będzie ten wpis, będący swego rodzaju pocztówką z chorwackich wakacji Czocha.
Przed rejsem jasne były właściwie dwie funkcje w załodze: kapitana i kucharza, jak nietrudno się domyśleć kapitanem Czoch nie był. Zostałam drugim oficerem, którego zadaniem było gotowanie i aprowizacja, czyli trzymanie wspólnej, spożywczej kasy i nakarmienie za tę kasę 11 osób…i siebie przy okazji w trybie 3 posiłków dziennie, przez 7 dni. Karmiłam już 20 rycerzy plenerowo pichcąc w wielkich kotłach na ognisku, jednak gotowanie na morzu to zupełnie inna bajka.
Jaka jest kuchnia na jachcie? Muszę przyznać, że jako tzw. pirat mazurski zaskoczona byłam przestronnością samej mesy ale przede wszystkim rozbudowaną zastawą (mieliśmy nawet tłuczek do mięsa i wyciskacz do czosnku) i kuchnią samą w sobie. Nasza piękna „Elise” wyposażona była w dwupalnikową kuchnię z piekarnikiem (!), lodówkę mogącą pomieścić średnich rozmiarów wieloryba i duży, wygodny, dwukomorowy zlew. Niejeden akademik mógłby pozazdrościć takiego wypasu…a gdy dodam, że w rotacyjnym systemie wachtowym miałam zawsze 3, nie mogące odmówić pomocy osoby…to aż człowiek marzy o zamieszkaniu na jachcie i przywróceniu niewolnictwa.
Wyzwanie pierwsze: śniadanie o 8 rano…pan kapitan był bezwzględny i niezależnie od trwających nierzadko do bladego świtu „morskich opowieści” trzeba było wachtę zebrać i śniadanie zaserwować, mimo nieznośnego, rozchodzącego się po czaszce „tupotu białych mew”. Śniadania jadaliśmy na pokładzie, w marinie i w sumie poza okrucieństwami syndromu dnia następnego i nieustająco kończącą się herbatą problemów większych nie nastręczały. Obiad jednak często wypadał na pełnym morzu i tu zaczynały się schody…a raczej przechyły.
Geniusz inżynieryjny projektantów jachtów przewiduje, że kuchnia ma trzymać poziom choćby nie wiem co i dzięki sprytnemu mocowaniu „bujanej” kuchenki tak się działo. Na morzu udało się wyczarować: spaghetti bolognese (moja osobista duma: makaron był al dente mimo, że gotowany etapami i w dwóch garnkach) a przyrządzany w 8 litrowym garze sos dyndał sobie na małym gazie przez 2 godziny, jakby nigdy nic. Udało się wyczarować risotto z boczkiem i rozmarynem oraz spokojnie obrać krewetki na deku i ugotować bulion na pancerzach do risotto z krewetkami. Gdy nocowaliśmy na kotwicy załoga otrzymała wieczorem schabowe z pieczonymi ziemniakami i sałatką…tak tak, schabowe…w Chorwacji, krainie ryb i owoców morza…tak to jest gdy dwa największe wilki morskie nie jedzą darów morza. Smażąc kotlety przekonałam się po raz kolejny, że nie umiem liczyć (zamiast 12 kotletów kupiłam 10, dobrze, że były duże) i wykorzystałam po raz pierwszy piekarnik – do podpieczenia ziemniaków i trzymania w cieple już usmażonych kotletów – w końcu sztuka kulinarna nakazuje jednoczesne serwowanie kolacji wszystkim, prawda? Tego wieczora odkryłam również, że butla z gazem jednak nie jest nieskończona ale panowie sprawnie i bez szemrania podpięli drugą. Schabowe w panierce – tak samo smaczne jak idiotyczne (w tych okolicznościach przyrody).
Gdy kupiłam niepatroszone ryby z myślą o zupie rybnej (przepis wkrótce) spodziewałam się, że zaszczyt patroszenia na wyłączność przypadnie mi…ku mojemu zdziwieniu dwóch męskich załogantów, po pokazowej pierwszej rybce ochoczo skrobała, patroszyła i filetowała na nabrzeżu, obserwowana przez stadko mew (o tej porze nie tupały) i kilka lokalnych, portowych kotów. Zupa rybna na labraksach wyszła bardzo delikatna, wcale rybą nie śmierdząca ale czy muszę dodawać, że „źli piraci dwaj” zamiast niej jedli gorące kubki pomidorowe?
Gorące kubki (stwierdzam to z przykrością) to w sumie jedyna oprócz kanapek z wyciskaną z tuby pastą sensowna potrawa na sztorm. Gdy naprawdę mocno buja szczytem kulinarnego wyrafinowania jest zagotowanie w czajniku (który i tak trzeba asekurować) wrzątku.
Gdy stan morza wynosi 6, w porywach do 7 i od kilku godzin zacina deszcz na zmianę z gradem wielkości 50groszówek to każdy kozak prędzej czy później kończy jak na załączonym obrazku. Za to kolacja w porcie (po tym jak żołądek przestanie się kołysać) smakuje wybornie.
Każdy pirat musi czasem zejść na ląd i to nie tylko po to aby złupić sklep z alkoholem ale i skoczyć do knajpy. Co jadaliśmy? Głównie ryby i owoce morza (poza nielicznymi, opisanymi wyżej wyjątkami) i choć menu większości knajp można określić jako „kopiuj wklej” to szczególnie smakowały nam:
- maleńkie, smażone w głębokim oleju i konsumowane w całości rybki
- podawana na zimno sałatka z ośmiornicy (jak tylko kupię ośmiornicę obiecuję wrzucić przepis)
- krewetki tygrysie w sosie pomidorowym
- mule z czosnkiem i winem
- wino
Wino lane wprost z beczek, na litry, na wynos. Piękna sprawa, i co znamienne na wakacjach: smakowało nam prawie każde. Nie o knajpach lecz o gotowaniu na łodzi miało być, kontynuując wątek: z niewielkiego piekarnika wyszła nam: smaczna ryba, przyrządzona jedynie z czosnkiem, solą, pieprzem, oliwą i rozmarynem. Doskonale (choć na wiele tur biorąc pod uwagę ilość załogi) udawały się w nim grzanki z lokalnym serem, rozmarynem i pomidorami. Jacht morski o długości 50 stóp (czyli prawie 16 metrów) posiada naprawdę porządne zaplecze do przygotowywania posiłków…i nawet nie przeszkadzał mi brak zmywarki (w końcu miałam na każdej wachcie jakąś żywą zmywarkę). Śpi się wygodnie, popija grając w karty też…jeśli kiedykolwiek przemówi do mnie idea campera to chyba właśnie w takiej, pływającej postaci.
Uważny czytelnik zauważy, że przyprawą przewijającą się przez wpis jest rozmaryn. To za sprawą naszego pokładowego druida. Druid, na morzu?! Owszem, mieliśmy wśród członków załogi osobę, która niby od niechcenia, wracając spod prysznica, ze sklepu, z wycieczki (nocnej nota bene) zawsze zerwała gdzieś rozmaryn i laurowe liście (jakże niezastąpione w bulionach). W niektórych Adriatyk obudził mdłości, w innych zaś artystyczną duszę stylisty żywności…tak oto jeden z panów uroczo zaaranżował śniadanie.
Na pokładzie budziły się także bestie…byliśmy jedyną chyba na świecie załogą posiadającą osobistego Krakena. Nasz Kraken pijał dużo piwa, opowiadał historyjki sprośne i plugawe, dzień spędzał w większości na zamocowanym na pokładzie pontonie, przechrzczonym na „krakenarium”. Na noce zaszywał się w swojej dziobowej koi…która mogłaby (gdyby nie beznadziejne w większości marin WiFi) być marzeniem sieciowego gracza: łóżko a pod materacem…toaleta, czyli nic nie odrywa nas od gry.
Jeśli dodać do tego fakt, że do każdego portu wpływaliśmy przy akompaniamencie „Marszu Imperialnego” z Gwiezdnych wojen stojąc na baczność wzdłuż burt…to śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że naszej załodze powinien się przyjrzeć zawodowy psychiatra. Może i tak ale dla mnie było super, zakończę żartem zrozumiałym głównie dla załogi: nie zabijajcie Czocha…on jest upośledzony….ahoj!